Pół serio

Oddech dzikości, czyli studium pięknego nałogu

Czyta się około: 5 minut

zdjęcie do artykułu

Olej pracę. Dom. Bliskich. Rodzinę. Partnera lub partnerkę. Rzuć wszystko, spakuj plecak i wyjedź w Bieszczady lub jeszcze dalej. Boisz się? Ja też. Dlatego wybrałem Oddech Dzikości. A raczej on wybrał mnie, gdy poczułem go na swoim karku. Aż nie odbił się czkawką.

Sto lat samotności

 

Tyle czasu spędziłem w hibernacji. I obudziłem się w 33 urodziny.

 

W tym wieku zmarł Chrystus. Po to, aby 3 dni później wrócić do żywych. Czasy się zmieniły, ale przeznaczanie? Ani trochę. Choć ja na zmartwychwstanie czekałem o 3647 dni więcej. 

 

Przynajmniej pospałem dłużej od Zbawiciela. I lada moment sam miałem nim zostać.

 

Nie pamiętałem, w jaki sposób znalazłem się w laboratoryjnej kapliczce, będącej dziełem starożytnej cywilizacji Sheikah. Jej ściany pokrywały runy pulsujące niebieskim i pomarańczowym światłem tworząc gwiazdozbiory pochodzące z nieznanych konstelacji. Powstałem na nogi i poczułem coś, co wprawiło mnie w ogromne zdumienie. 

 

Moje ciało było gibkie i posłuszne. Nie czułem w nim wieczności spędzonej w pozycji horyzontalnej. Mięśnie i kości podążały za moją wolą w sposób natychmiastowy, jakbym wprawiał je w ruch za pomocą kontrolera wyposażonego w gałki i guziki.

 

Na ziemi leżał tablet. Obudowę miał kamienną, z okiem wyżłobionym w centralnym punkcie pleców. Jedynie szklany ekran przypominał to, co znamy z Apple’a lub Samsunga. Wziąłem go do rąk, a żeński głos w głowie nakazał mi przyłożyć sprzęt do panelu.

 

Wrota kapliczki otworzyły się, a ja ujrzałem światło dzienne. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.

 

Rzuciłem się w stronę wyjścia, zahaczając po drodze o dwie skrzynie. Znalazłem w nich spodnie i koszulę. Szkoda. Miałem nadzieję, że od razu wrzucę na siebie zdobiony pancerz lub magiczne szaty, ale dobre i to. Bohaterowi nie przystoi paradować nago.

 

Łapałem coraz więcej promieni słonecznych i dźwięków przyrody, aż wreszcie wydostałem się z grobowca. Ujrzałem krainę Hyrule. Zrujnowaną i piękną — z ogromnym wulkanem, ośnieżonymi szczytami, gęstym lasem i kilometrami pól i pustkowi. To wszystko majaczyło w oddali, a tuż przede mną dostrzegłem postać.

 

Przy ścieżce oddalonej jakieś kilkanaście metrów od kapliczki czuwał starzec. Nosił postrzępiony kaptur i wspierając się na kosturze piekł jabłka w płomieniach skromnego ogniska.

 

Połączyłem fakty. Ognisko i jegomość musiały w jakiś sposób rozjaśnić moją sytuację.

 

 

Zew natury

 

Choć starzec posiadał informacje, to ewidentnie nie chciał się nimi podzielić.

 

Zamiast odpowiadać konkretnie, reagował półsłówkami lub teatralnie milczał. Bawiło go moje zagubienie. Po kilku minutach przepychanki zerknął na tablet i lakonicznie zauważył, że nie wyświetla mapy regionu.

 

Zapytałem więc, jak ją włączyć. Polecił mi udać się na pobliską wieżę w celu znalezienia odpowiedzi.

 

Problem w tym, że wieża nie miała schodów i łańcuchów. Wysoka i prosta jak drąg, posiadała bardzo nietypowe ściany. Ich struktura przypominała koszyk wiklinowy. Teoretycznie mógłbym użyć tej plecionki do wspinaczki. 

 

W sumie nie miałem innego wyjścia.

 

Wyobraźcie sobie, że bez żadnego trudu wszedłem na samą górę. I zrozumiałem fundamentalną kwestię,

 

Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. To spostrzeżenie wkrótce stało się mottem mojej podróży. 

 

Na szczycie wieży tkwił panel. Nauczony doświadczeniem przyłożyłem tablet do instalacji. A na ekranie… 

 

…pokazała się mapa regionu! Znaczna część obszaru pozostała zamazana, ale w końcu mogłem zorientować się w terenie.

 

Potem odnalazłem 4 kapliczki. Z każdej wyszedłem bogatszy o nowe umiejętności. Nauczyłem się, jak manipulować energią magnetyczną, czarować runiczne bomby i tworzyć lodowe słupy na powierzchni wody. W Świątyni Czasu ponownie spotkałem się ze starcem, a ten wyjawił mi, kim jest naprawdę.

 

Królem Hyrule. Zamordowanym 100 lat temu przez Ganona — pradawne zło, które zrujnowało krainę, zajęło królewski pałac i uwięziło w nim księżniczkę Zeldę.

 

I wyszło na to, że zwykły skrzat ze spiczastymi uszami jak ja jest ostatnią nadzieją upadłego królestwa.

zdjęcie do artykułu

Źródło — Zelda Dungeon

Wolność — kocham i rozumiem…

 

Przepłynąłem rzeki. Pokonałem góry. Szedłem przez lasy w tamte dni i tamte noce.

 

Przebrnąłem przez kanion. Przemierzyłem pustynię — pieszo i na piaskowej foce. Galopowałem na białym rumaku. Obróciłem w piach armie wrogów. Nie zawsze szło łatwo. Ale po kilku restartach nabierałem mistrzowskiej wprawy.

 

Zanim uratowałem księżniczkę, przetrząsnąłem każdy kąt. Zajrzałem pod każdy kamień i do każdej dziupli. Odwiedziłem każdą wieś i każde miasto. Wspiąłem się na każdą wieżę i na każdą górę. Zdobyłem starożytny miecz, który pieczętuje zło. Odzyskałem panowanie nad czterema Mechanicznymi Bestiami. Ujarzmilem Furię Urbosy, Chwałę Miphy, Wichurę Revaliego i Protekcję Daruka. 

 

Zabiłem Ganona. Ocaliłem Hyrule.

 

Wypełniłem przeznaczenie i to z nawiązką, choć wciąż nie odkryłem wszystkiego. Dalej chciałem więcej, i więcej, i więcej…

 

Tak minęły prawie 2 miesiące. Grania po 5-10 godzin. Codziennie.

 

 

…ale jej nie kontroluję

 

The Legend of Zelda: Breath of the Wild to wspaniały tytuł. Ale uzależnia. Bardzo. A jeśli chodzi o gry, to jestem nałogowcem. Takim 10/10.

 

Wniosek? Ludzie się starzeją. Ale nie zmieniają.

 

Naprawdę — gdybym miał dodatkowe życie to przegrałbym je bez skrupułów. I wygrywał na okrągło.

 

Ale mam tylko jedno. A grając tak, jak przez cały listopad — czyli codziennie, w każdej wolnej chwili, na dzień dobry i dobranoc, z twarzą przylepioną do ekranu — nie robię nic poza tym. Nie piszę, nie dbam o związek, nie wychodzę z domu. Liczy się gra. Nic więcej.

 

Założę się, że nawet Link, bohater naszej historii, chciałby czasem pożyć. Tak zwyczajnie. Jak ja. A musi ganiać, walczyć i ratować, zamknięty w grze komputerowej po wsze czasy.

 

Dziś 6 dzień detoksu. Nie powiem, korci mnie strasznie, aby odpalić konsolę i przespać się w wiejskim domu. Kupiłem go za 4400 rupii i 30 jednostek drewna. Przed ostatnią wyprawą zwiozłem meble i zasadziłem jabłoń. Ciekawe, czy już urosła.

 

Niestety, muszę zaczekać.

 

Obiecałem sobie, że nie wrócę do Breath of the Wild, dopóki nie napiszę nowego tekstu na bloga. Właśnie go czytasz.

 

Ups, muszę lecieć. Przypomniało mi się, że zostawiłem włączoną konsolę. 

 

Żartuję! Chodziło o żelazko 🙂

zdjęcie do artykułu

Źródło — Zelda Dungeon

Data publikacji: 24.12.2024

skopiowano do schowka
zdjęcie autora

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com

Pół serio

czyta się 5 minut

Oddech dzikości, czyli studium pięknego nałogu

zdjęcie do artykułu

Źródło — Zelda Dungeon

Olej pracę. Dom. Bliskich. Rodzinę. Partnera lub partnerkę. Rzuć wszystko, spakuj plecak i wyjedź w Bieszczady lub jeszcze dalej. Boisz się? Ja też. Dlatego wybrałem Oddech Dzikości. A raczej on wybrał mnie, gdy poczułem go na swoim karku. Aż nie odbił się czkawką.

Sto lat samotności

 

Tyle czasu spędziłem w hibernacji. I obudziłem się w 33 urodziny.

 

W tym wieku zmarł Chrystus. Po to, aby 3 dni później wrócić do żywych. Czasy się zmieniły, ale przeznaczanie? Ani trochę. Choć ja na zmartwychwstanie czekałem o 3647 dni więcej. 

 

Przynajmniej pospałem dłużej od Zbawiciela. I lada moment sam miałem nim zostać.

 

Nie pamiętałem, w jaki sposób znalazłem się w laboratoryjnej kapliczce, będącej dziełem starożytnej cywilizacji Sheikah. Jej ściany pokrywały runy pulsujące niebieskim i pomarańczowym światłem tworząc gwiazdozbiory pochodzące z nieznanych konstelacji. Powstałem na nogi i poczułem coś, co wprawiło mnie w ogromne zdumienie. 

 

Moje ciało było gibkie i posłuszne. Nie czułem w nim wieczności spędzonej w pozycji horyzontalnej. Mięśnie i kości podążały za moją wolą w sposób natychmiastowy, jakbym wprawiał je w ruch za pomocą kontrolera wyposażonego w gałki i guziki.

 

Na ziemi leżał tablet. Obudowę miał kamienną, z okiem wyżłobionym w centralnym punkcie pleców. Jedynie szklany ekran przypominał to, co znamy z Apple’a lub Samsunga. Wziąłem go do rąk, a żeński głos w głowie nakazał mi przyłożyć sprzęt do panelu.

 

Wrota kapliczki otworzyły się, a ja ujrzałem światło dzienne. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.

 

Rzuciłem się w stronę wyjścia, zahaczając po drodze o dwie skrzynie. Znalazłem w nich spodnie i koszulę. Szkoda. Miałem nadzieję, że od razu wrzucę na siebie zdobiony pancerz lub magiczne szaty, ale dobre i to. Bohaterowi nie przystoi paradować nago.

 

Łapałem coraz więcej promieni słonecznych i dźwięków przyrody, aż wreszcie wydostałem się z grobowca. Ujrzałem krainę Hyrule. Zrujnowaną i piękną — z ogromnym wulkanem, ośnieżonymi szczytami, gęstym lasem i kilometrami pól i pustkowi. To wszystko majaczyło w oddali, a tuż przede mną dostrzegłem postać.

 

Przy ścieżce oddalonej jakieś kilkanaście metrów od kapliczki czuwał starzec. Nosił postrzępiony kaptur i wspierając się na kosturze piekł jabłka w płomieniach skromnego ogniska.

 

Połączyłem fakty. Ognisko i jegomość musiały w jakiś sposób rozjaśnić moją sytuację.

 

 

Zew natury

 

Choć starzec posiadał informacje, to ewidentnie nie chciał się nimi podzielić.

 

Zamiast odpowiadać konkretnie, reagował półsłówkami lub teatralnie milczał. Bawiło go moje zagubienie. Po kilku minutach przepychanki zerknął na tablet i lakonicznie zauważył, że nie wyświetla mapy regionu.

 

Zapytałem więc, jak ją włączyć. Polecił mi udać się na pobliską wieżę w celu znalezienia odpowiedzi.

 

Problem w tym, że wieża nie miała schodów i łańcuchów. Wysoka i prosta jak drąg, posiadała bardzo nietypowe ściany. Ich struktura przypominała koszyk wiklinowy. Teoretycznie mógłbym użyć tej plecionki do wspinaczki. 

 

W sumie nie miałem innego wyjścia.

 

Wyobraźcie sobie, że bez żadnego trudu wszedłem na samą górę. I zrozumiałem fundamentalną kwestię,

 

Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. To spostrzeżenie wkrótce stało się mottem mojej podróży. 

 

Na szczycie wieży tkwił panel. Nauczony doświadczeniem przyłożyłem tablet do instalacji. A na ekranie… 

 

…pokazała się mapa regionu! Znaczna część obszaru pozostała zamazana, ale w końcu mogłem zorientować się w terenie.

 

Potem odnalazłem 4 kapliczki. Z każdej wyszedłem bogatszy o nowe umiejętności. Nauczyłem się, jak manipulować energią magnetyczną, czarować runiczne bomby i tworzyć lodowe słupy na powierzchni wody. W Świątyni Czasu ponownie spotkałem się ze starcem, a ten wyjawił mi, kim jest naprawdę.

 

Królem Hyrule. Zamordowanym 100 lat temu przez Ganona — pradawne zło, które zrujnowało krainę, zajęło królewski pałac i uwięziło w nim księżniczkę Zeldę.

 

I wyszło na to, że zwykły skrzat ze spiczastymi uszami jak ja jest ostatnią nadzieją upadłego królestwa.

zdjęcie do artykułu

Źródło — Zelda Dungeon

Wolność — kocham i rozumiem…

 

Przepłynąłem rzeki. Pokonałem góry. Szedłem przez lasy w tamte dni i tamte noce.

 

Przebrnąłem przez kanion. Przemierzyłem pustynię — pieszo i na piaskowej foce. Galopowałem na białym rumaku. Obróciłem w piach armie wrogów. Nie zawsze szło łatwo. Ale po kilku restartach nabierałem mistrzowskiej wprawy.

 

Zanim uratowałem księżniczkę, przetrząsnąłem każdy kąt. Zajrzałem pod każdy kamień i do każdej dziupli. Odwiedziłem każdą wieś i każde miasto. Wspiąłem się na każdą wieżę i na każdą górę. Zdobyłem starożytny miecz, który pieczętuje zło. Odzyskałem panowanie nad czterema Mechanicznymi Bestiami. Ujarzmilem Furię Urbosy, Chwałę Miphy, Wichurę Revaliego i Protekcję Daruka. 

 

Zabiłem Ganona. Ocaliłem Hyrule.

 

Wypełniłem przeznaczenie i to z nawiązką, choć wciąż nie odkryłem wszystkiego. Dalej chciałem więcej, i więcej, i więcej…

 

Tak minęły prawie 2 miesiące. Grania po 5-10 godzin. Codziennie.

 

 

…ale jej nie kontroluję

 

The Legend of Zelda: Breath of the Wild to wspaniały tytuł. Ale uzależnia. Bardzo. A jeśli chodzi o gry, to jestem nałogowcem. Takim 10/10.

 

Wniosek? Ludzie się starzeją. Ale nie zmieniają.

 

Naprawdę — gdybym miał dodatkowe życie to przegrałbym je bez skrupułów. I wygrywał na okrągło.

 

Ale mam tylko jedno. A grając tak, jak przez cały listopad — czyli codziennie, w każdej wolnej chwili, na dzień dobry i dobranoc, z twarzą przylepioną do ekranu — nie robię nic poza tym. Nie piszę, nie dbam o związek, nie wychodzę z domu. Liczy się gra. Nic więcej.

 

Założę się, że nawet Link, bohater naszej historii, chciałby czasem pożyć. Tak zwyczajnie. Jak ja. A musi ganiać, walczyć i ratować, zamknięty w grze komputerowej po wsze czasy.

 

Dziś 6 dzień detoksu. Nie powiem, korci mnie strasznie, aby odpalić konsolę i przespać się w wiejskim domu. Kupiłem go za 4400 rupii i 30 jednostek drewna. Przed ostatnią wyprawą zwiozłem meble i zasadziłem jabłoń. Ciekawe, czy już urosła.

 

Niestety, muszę zaczekać.

 

Obiecałem sobie, że nie wrócę do Breath of the Wild, dopóki nie napiszę nowego tekstu na bloga. Właśnie go czytasz.

 

Ups, muszę lecieć. Przypomniało mi się, że zostawiłem włączoną konsolę. 

 

Żartuję! Chodziło o żelazko 🙂

Źródło — Zelda Dungeon

Data publikacji: 24.12.2024

skopiowano do schowka

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com