Wkraczając w pustkę
Bezsenność towarzyszy mi od kilkunastu lat. Przyszła w nocy, szukając schronu. Pozwoliłem jej zostać u siebie tak długo, aż nabierze sił i wyruszy dalej. Nie wiedziałem wtedy, że dotarła do celu, a ja rozpoczynałem drogę przez mękę.
Przybłęda stawała się nie do zniesienia. Przez nią spóźniałem się do pracy i traciłem w oczach swoich chlebodawców. Przez nią olewałem relacje i zasmucałem swoich bliskich. Przez nią popadałem w psychozy i nie ufałem sobie.
W końcu poprosiłem moją namolną współlokatorkę, aby się wyniosła albo chociaż dała mi się wyspać. Odpowiedziała na to, że ani jej się śni. Nie wierzyłem własnym uszom. Nerwy mi puściły i powtórzyłem swoje życzenie. Tym razem w sposób głośny i niecenzuralny.
W odpowiedzi usłyszałem śmiech. Sardoniczny, drwiący rechot. Później nastała ciemność, a ja dalej nie mogłem zasnąć.
Kiedy spoglądasz w otchłań…
ona również patrzy na Ciebie.
Przekonałem się o tym boleśnie w styczniu bieżącego roku na krótkich wakacjach.
Swoje niespanie dzielę według cyklu złożonego z trzech dni. Pierwszego dnia wkraczam w pustkę. Drugiego pożera mnie otchłań. Trzeciego nastaje ciemność absolutna. Cykle lubią występować jeden po drugim. Każdy następny jest silniejszy od poprzedniego. Przerwa między nimi jest możliwa, gdyż przez pierwsze dwie doby śpię około 6-7 godzin łącznie, w trzeciej padam na pysk i przesypiam 8. Dzięki temu odzyskuję siły i kontynuuję insomnię.
Aby nie być gołosłownym, pokrótce przedstawię każdy z nich. Podobno najlepsza pora na sen przypada między 22 a 23. Rzadko w tym czasie znajduję się w łóżku. Dlatego zacznę od północy. O tej godzinie wielu z Was zasypia. Tymczasem ja wszczynam walkę z wiatrakami.
-
Dzień pierwszy
Mami mnie wrażenie bycia śpiącym. Wskakuję do łóżka, zamykam oczy i próbuję się wyłączyć.
Płynie pierwsza godzina. Druga wyciąga kotwicę i ustawia żagle. Gdy ujrzy, jak pierwsza cumuje u brzegu, sama startuje i podąża wytyczonym szlakiem. Gdy cała flota godzin zawita do portu, spoglądam na zegarek.
7 rano.
Znużony beznadzieją, zapadam w drzemkę.
Budzę się w paskudnym nastroju. No nic. Jakoś dotrwam do wieczora. Zasnę wcześniej. Odeśpię zarwaną nockę.
-
Dzień drugi (wylot z Krakowa, pierwsza noc w Marsylii)
Postanawiam się zabezpieczyć. Łykam hydroksyzynę, piję wielki kubek melisy i nie palę od godziny 22. Z tyłu głowy gniecie mnie, niczym kamyczek w bucie, natrętna myśl. Obym dziś zasnął bez problemu. Powtarzam ją jak mantrę i robię dobrą minę do złej gry.
Godziny ponownie dryfują, a mnie dręczy poczucie winy. Dlaczego nie mogę spać? Dlaczego inni mogą? Dlaczego muszę się tak męczyć? Usiłuję zdjąć klątwę. Czytam książkę, robię pompki, wychodzę na 15-minutowy spacer. Znowu zasypiam około 7 rano.
Wstaję po 3 godzinach. Kolejny dzień spisany na marne. Pisze mama. Prosi o zdjęcie z wakacji. Diana uśmiecha się i daje mi buziaka, a ja jestem przekonany, że ma złe zamiary. Czuję się jak weteran wojny w Wietnamie z zespołem stresu pourazowego, który postrzega świat przez pryzmat paranoi.
Czy tak się zachowuje zdrowy człowiek?
No nie. Ale to jeszcze nie wszystko.
Czas na wyższy level.
-
Dzień trzeci (sam nie wiem, która noc w Marsylii)
Promienie słońca gryzą mnie jak komary. Mrugam i mam wrażenie, że w moich oczach jest piasek. Co chwilę oglądam się za ramię, a potem dziwię się, bo przecież nikt mnie nie woła. Nie odzywam się w ogóle, a jeśli już, to szeptem. Chodzę w okularach przeciwsłonecznych, bo wstydzę się swojego wzroku. Zresztą nie tylko wzroku. Wstydzę się wszystkiego.
Maszerujemy przez Calanques, czyli park narodowy rozciągający się wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Moim towarzyszom buzie się nie zamykają. Podziwiają wapienne doliny wyżłobione w skałach. Chłoną morski bezkres. Robią foty. Cieszą się chwilą.
A ja?
Nie widzę, nie słyszę i nie czuję tego co oni. Nie mam na to czasu, gdyż mruczę do siebie swój własny, straceńczy rachunek sumienia. Myślę sobie, że jestem zepsuty, że nie mam nic do zaoferowania, że nie widzę możliwości żadnej zmiany, że najlepiej byłoby gdyby nastał koniec, że jestem tchórzem…
Z obłędu wyrywa mnie Diana. Ma dosyć mojej czary goryczy. Nie dość, że przelała się dawno temu, to jeszcze zostawia plamy, które ciężko zmyć.