Przed Bogusiem
Stoi drewniana ławka. Parę metrów nad nią wiszą gałęzie grabowe, na których od bladego świtu ćwierkają rudziki.
Ich recitalowi przysłuchuje się inny, ranny ptaszek. Nie ma skrzydeł, ale po jego dziobie cieknie spieniona strużka zimnego Żubra. Ten klasycznie wyskoczył zza rogu, a dokładnie przez drzwi brzęczącej lodówki umieszczonej na prawo tuż za wejściem do Bogusia.
Pan Jan już dawno temu wypracował sobie skuteczny system wczesnego wstawania. Każdego dnia budzi się nie tylko przed Bogusiem i resztą sąsiadów. Wyprzedza również najbardziej zagorzałych entuzjastów jutrzni, czyli liturgii odmawianej równo ze wschodem słońca. Gdy jej uczestnicy modlą się ze śpiochami w kącikach oczu, pan Jan, w poczuciu głębokiej obecności, odkapslowuje szklaną butelkę. I rozpoczyna własny, rutynowy pacierz.
Zanim jednak wypije swój mszalny trunek, musi zaczekać na otwarcie Bogusia. Ktoś zatem mógłby się zastanawiać, dlaczego mężczyzna czatuje pod sklepem, gdy ten jest jeszcze zamknięty.
Ponieważ to jedyna chwila w ciągu doby, która w całości należy do Pana Jana.
Dlatego wykorzystuje ją w pełni poprzez aktywne uczestnictwo w otaczających go, porannych sprawunkach. Należy do nich wspomniane już ćwierkanie rudzików, jak również promienie słońca, łagodnie padające na taflę stawu gęsto pokrytego rzęsą. Pianie kogutów miesza się ze skrzypieniem kluczy w zamkach, trzaskami drzwi i szuraniem wycieraczek, zaś dobiegający z oddali warkot silnika przypomina o jednym.
Nadchodzi czas powstania.
Wkrótce kilkanaście metrów od ławki na przystanku staje bus. Zgarnia Pana Janka i jedzie parę wiosek dalej, gdzie mężczyzna pracuje przy wyrębie lasu.
Podczas jego nieobecności ławkę zapełniają najróżniejsi ludzie – od miejscowych gawędziarzy, przez strudzonych rowerzystów, po kajakarzy, którzy dopiero co skończyli spływ.
I choć ławka przed Bogusiem nie narzeka na brak towarzystwa, to posiada jednego, prawdziwego przyjaciela.
Pana Janka.
Pod Mariolą
Regularnie odbywają się zajęcia z kreatywności.
Inicjatorzy przedsięwzięcia pod schodami wejściowymi do Marioli siedzą, kiedy tylko mogą. Na pierwszy rzut oka Seba i Maro mogliby wydawać się typowymi pijusami, od jakich pękają małe miejscowości.
To byłby jednak błędny i krzywdzący osąd. Bo nie każdy pijak wpada na pomysł, aby na pochyłej, zlodowaciałej ulicy wzdłuż sklepu urządzić wyścigi. Dość niestandardowe, skoro kierowcy do dyspozycji mają żeliwne wanny.
Te bolidy o roboczej nazwie Mercedes AGD nie posiadają kierownic i hamulców. Podobnie, jak idee Mara i Seby. W przypadku i jednych i drugich napędem do działania jest nieustanna chęć przełamywania kolejnych barier.
Niektórzy sugerują, że takie rajdy grożą niebezpieczeństwem i są efektem nudy. Ludzie mówią, że Seba i Marek powinni wreszcie zająć się czymś pożytecznym. Na przykład szukaniem pracy.
Dwójka przyjaciół błyskawicznie reaguje na wątpliwości i przedstawia rozwiązanie. Oczywiście nie polega ono na wizycie w pośredniaku.
W zamian mężczyźni proponują sceptykom interdyscyplinarne podejście do sprawy. I zapraszają do warsztatów malowania na żeliwnych wannach, które następnie wystartują spod schodów Marioli. Z uwagi na mało wdzięczny charakter płótna, rekomenduje się ozdoby bazujące na impresjach i abstrakcjach.
Event rusza pojutrze. Na razie nikt się nie zapisał. Podobnie było przy poprzedniej edycji. Z drugiej strony dopisała frekwencja. Pod Mariolą zebrał się naprawdę pokaźny tłum. A gdy żeliwne wanny ruszyły w dół zlodowaciałą drogą, kibice zamarli z wrażenia.
Pierwsza z wanien szybko zaryła w drewniany parkan, a druga wjechała prosto pod maskę samochodu ciężarowego. Wyścig był krótki, pełen emocji, ale niestety pozostał nierozstrzygnięty. Organizatorów ukarano grzywną, lecz nie na tyle wysoką, by zaważyła o powtórce.
Taką sankcję można odsiedzieć w areszcie. A przecież głupio marnować promocję, która na zasadach marketingu szeptanego zawitała w uszach i na językach wszystkich mieszkańców powiatu.
Tak się po prostu nie robi.
Za Zbychem
Mieści się sanktuarium Pani Bożeny. Od śmierci męża prowadzi Zbycha bez żadnej pomocy. Kiedyś asystowała jej córka. Wcześniej syn.
To było dawno temu, zanim oboje wyjechali. Potem skończyli studia, znaleźli pracę i założyli własne rodziny.
Pani Bożena sprzedaje alkohol, przekąski, podstawową chemię i żywność. We wtorki i piątki ma dostawy świeżego mięsa i serów.
Częstotliwość klientów jest zróżnicowana. Największy rzut odbywa się z samego rana. Potem Pani Bożena ma spokój do wieczora. W tym czasie ogarnia dostawy, robi inwentaryzację i obsługuje wysyłki paczek. Gdy załatwi bieżące zadania, a klientów nie widać, idzie za sklep.
Na podwórku kręcą się trzy kotki, które kobieta dokarmia od dłuższego czasu. Sieroty mocno przywiązały się do kobiety i w ramach wdzięczności znoszą jej upolowane ptactwo i gryzonie. Toczą też boje o serce dobrodziejki, prychając i sycząc na siebie nawzajem. W ostateczności używają łapek z wysuniętymi pazurami.
Te trzy dachowce ogromnie rozczulają Panią Bożenę. Do tego stopnia, że jako jedyne znają jej najgłębszy sekret.
Prawie nikt w mieście nie wie, że Pani Bożena wcale nie rzuciła papierosów. Dalej je pali. Za Zbychem. W otoczeniu trzech kotów.
Lekarz Pani Bożeny wielokrotnie gromił ją, że sięga po papierosy. Pewnego dnia może się doigrać. Jej wątłe serce po pierwszym zawale nie jest już takie silne jak kiedyś. W dodatku złamała je strata męża.
Zbycha, z którymi Pani Bożena spędziła 36 lat życia. Razem odchowali dzieci, razem prowadzili sklep. I razem palili papierosy na jego tyłach.
Ale kobieta nie płacze po zmarłym. Zamiast tego napycha popielniczkę kolejnymi niedopałkami. Ktoś mógłby przyrównać je do misy pełnej wdowich łez.
Pani Bożena woli myśleć o tych wypalonych papierosach, jako mikro obrazach, tworzących sylwetkę Zbycha.
To jasne, że go nie przywrócą. Ale czasami warto przywołać utracone i niedoścignione piękno. Dopóki nie zakłóca ono rutyny dnia codziennego.
Po bycie, przed bytem i za bytem
Jesienią zawsze zaczyna się szkoła, a w knajpach zaczyna się picie. Tymczasem w okolicach wiejskiego sklepu pije się bez przerwy. Od tygodnia, miesiąca, roku, a nawet dekad. Uczniowie czarują się w lokalach, a sklepowa zgraja jest oczarowana permanentnie. Często do samego końca.
Czy w takim razie można przewidzieć, gdzie nastąpi ów koniec?
Przed sklepem? Pod sklepem? Za sklepem?
Rust Cohle twierdził, że Czas jest jak spłaszczone koło. Wszystko, co zrobiliśmy lub zrobimy, będziemy robić wciąż i wciąż na nowo, na zawsze.
Nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale gdyby ktoś zgotował mi taki sklepowy los, pomyślałbym jedno.
Co za nieznośna lekkość bytu!