Historie

Kambodża — to nie jest kraj dla starych ludzi

Czyta się około: 5 minut

zdjęcie do artykułu

It’s holiday in Cambodia, it’s tough, kid, but it’s life. Tak Jello Biafra z Dead Kennedys śpiewał do młodych z Zachodu, którzy współczują Khmerom… zza szyb aut swych majętnych rodziców. Kumam frustrację autora, ale z ludzką tragedią każdy dealuje po swojemu. Zaś im więcej młodych ludzi odwiedzi Kambodżę, tym lepiej. I dla nich i dla Niej.

Stówa, wydaję ją jakbym spluwał

 

Mam z tym niezły ubaw. Oraz mały problem.

 

W Phnom Penh, stolicy Kambodży, lądujemy po 13. Wychodzimy na główną halę lotniska. Wita nas rząd 5 okienek — biją po oczach pstrokatymi kolorami, przeskalowanymi napisami i stylistyką à la Hello Kitty. W środku siedzą sprzedawcy kart SIM. Machają do nas jak postacie z anime. Z ich ust dobiega identyczne podszyte rozbrajającą słodyczą przywitanie, które zlewa się w piskliwy chór.

 

Heeeeeeeeeej!

 

Kupujemy kartę i próbujemy zapłacić 100 dolarami. Facet wydaje nam resztę. W dwóch różnych walutach, wśród których są setki tysięcy.

 

Riel kambodżański to oficjalny pieniądz w Kambodży. Drugim, nieoficjalnym, jest dolar amerykański. I choć dolce formalnie nie są przyklepane przez rząd khmerski, to mają takie same prawa płatnicze jak riele. 

 

Obie waluty żyją więc sobie niczym dwa bratanki. Niestety, owa koegzystencja przechodzi poważną próbę we wnętrzu portfela nieprzyzwyczajonego turysty.

 

Dolar to 4000 rielów. Załóżmy, że kupujesz mango smoothie za 1,5 dolara. Płacisz 20 dolarowym banknotem. Twoja reszta? 13 dolarów i 22 tysiące rielów. I tak przez cały wyjazd.

 

Da się coś z tym zrobić? No pewnie. Po prostu brnij w nieznane. Bo im szybciej to zrobisz, tym prędzej obce stanie Ci się ludzkie. Czyli zyskasz dużo, a zapłacisz mało. Co prawda w dwóch walutach, ale możliwe, że z bańką w kieszeni.

 

Mówią, że pierwszy milion trzeba ukraść. Nieprawda. Wystarczy wyjazd do Kambodży.

zdjęcie do artykułu

Źródło – dj_projektuje

Tuol Sleng

 

Przed 1975 Tuol Svay Prey było jedną z wielu szkół średnich, jakie znajdują się w Phnom Penh. Jak każde liceum na świecie, co roku wypuszczało setki absolwentów.

 

W latach 1975 – 1979 placówkę opuściło zaledwie kilkanaście osób. Pozostałe 17 tysięcy umarło w torturach.

 

Gdy Czerwoni Khmerzy wygrali wojnę domową, zaczęli swój 4-letni reżim jako Demokratyczna Kampucza. Szacuje się, że w tym czasie wymordowali około 25% khmerskiego społeczeństwa.

 

Czerwoni Khmerzy zlikwidowali banki, fabryki i szpitale. Zdelegalizowali pieniądze, zakazali religii i zdewastowali edukację, której przedstawicieli systematycznie zabijali. Obywateli miast deportowali na tereny wiejskie i umieszczali w obozach pracy przymusowej.

 

Wspomniana powyżej szkoła została przekształcona w Więzienie Bezpieczeństwa. Dziś jest to muzeum ludobójstwa. I przestroga przed okrucieństwem, do jakiego prowadzi miks skrajnych ambicji z absolutną dehumanizacją.

 

Nie napiszę o szkolnych klasach z drewnianymi konstrukcjami przypominającymi zagrody dla zwierząt, w których przetrzymywano zesłańców. Nie napiszę o ofiarach pozbawionych imion, nazwisk i godności. Nie odtworzę głosu przewodnika, który jako jeden z nielicznych zesłańców wyszedł żywy z tego piekła pośród palm.

 

Powiem tylko, że ściskało mnie w żołądku. I ściska również w tej chwili.

 

Wizyta w Tuong Sleng nie zagrzewa nienawiści do khmerskich oprawców. Pozostawia jednak mnóstwo milczącego smutku. Ten od dekad krąży po korytarzach niegdyś zwyczajnej szkoły.

 

Wietrzenie klas? Nie pomaga. Renowacja? Nie wchodzi w grę. Pozostaje zatem akceptacja. I gorzka, pouczająca refleksja.

 

 

Wsiąść do pociągu byle jakiego…

 

…nie dbać o bagaż i nie dbać o bilet. W Kambodży poczujesz namiastkę tego stanu. Wszystko przez transport — pozornie chaotyczny, a tak naprawdę świetnie zorganizowany.

 

Koh Rong, wyspę na południu kraju, a Angkor Wat, czyli kompleks kamiennych świątyń Imperium Khmerskiego, dzieli ponad 500 km. Najpierw idziesz na molo i łapiesz prom. Potem płyniesz do portu. Tam bus, który podwozi Cię na stację nocnych autokarów. Stamtąd jedziesz na drugi koniec kraju. Rano bierzesz tuk tuka do hotelu. Z niego masz już 10 km do Angkor Wat.

 

Całą drogę pokonaliśmy bez przeszkód. I przez cały czas mieliśmy poczucie, że jakaś niewidzialna siła prowadzi nas za rękę.

 

Około 15 wymeldowywaliśmy się z bungalowu. Upał był tak nieznośny, że host zaproponował przewiezienie naszych bagaży na molo. Zapewnił, że dojadą bezpiecznie i nikt ich nie zwinie. Zapłaciliśmy po 2 dolary i chwilę później ujrzeliśmy uśmiechniętego Khmera. Przywitał się z właścicielem, załadował plecaki i odjechał na motorze. A my ruszyliśmy w dżunglę. 

 

Nasze dwa bilety obejmowały prom, podwózkę na dworzec i nocny autobus. Lekko niepokoił nas fakt, że oba wyglądały zupełnie inaczej i były dość mocno rozpikselowane. Przyszliśmy do portu i zobaczyliśmy plecaki. Stały sobie same i nietknięte — tak, jak obiecano.

 

Po 30 minutach odpłynęliśmy z wyspy. Godzinę później opuściliśmy statek i rozglądaliśmy się za transferem. Nie wiedzieliśmy jak wygląda, ani skąd rusza. Przeszliśmy kilkanaście metrów i zobaczyliśmy, że macha do nas jakiś koleś. Doskonale wiedział, kim jesteśmy.

 

Niby skąd wiedział? Ktoś dał mu cynk? Miał nasze zdjęcia? Szósty zmysł? Mogę tylko zgadywać.

 

Po kolejnej godzinie dojechaliśmy na nocny dworzec przypominający olbrzymi plac targowy. Na chodniku stał stolik ogrodowy, przy którym siedziała starsza kobieta. Z niezwykłą zręcznością studziła emocje i rozwiewała wątpliwości zdezorientowanych podróżników. Płynnie przechodziła z rozmowy z turystami na rozmowę przez telefon. Czasami prowadziła 3 calle równocześnie. Posłusznie wsiedliśmy do wskazanego przez nią autokaru.

 

Po 12 godzinach jazdy wysiedliśmy w Siem Reap. Nie zdążyliśmy się rozbudzić, a już podbił młody gość i zaoferował podwózkę do hotelu tuk tukiem. W drodze zaproponował, że może zostać naszym kierowcą po Angkor Wat. Zgodziliśmy się bez wahania. Następnego dnia podziwialiśmy kamienne świątynie wybudowane ponad 1000 lat temu.

 

Cel? Osiągnięty. W 100%.

 

Transport w Kambodży przypomina plątaninę kabli na słupach telegraficznych, które w tym państwie widzisz na każdym kroku. Patrzysz i myślisz, że to nie ma prawa działać. 

 

Ale działa. Bez zarzutu. 

 

A Ty o nic się nie martwisz. Nie myślisz. Tylko chłoniesz i chłoniesz i chłoniesz.

zdjęcie do artykułu

Źródło – dj_projektuje

Kambodża — perfekcyjny system naczyń połączonych

 

Taniocha i plastik. Bogactwo kulturowe i świątynny majestat imperium, które kiedyś rządziło całą Azją Południowo-Wschodnią. Uśmiechnięci ludzie w obliczu pokoleniowej traumy. Nieznośny skwar, komary i plaże pokryte białym piaskiem. Tiktoki i klaksony. Totalny bałagan, który pozostaje pod ścisłą kontrolą i hula niezawodnie.

 

Dziki Zachód znam z książek i filmów. Jeśli miałbym przeszczepić go w azjatyckie realia, to postawiłbym na Kambodżę.

 

Więc czemu większość turystów, których w niej widziałem, to emeryci?

 

Może dlatego, że ci, którzy nie świrują w młodości, świrują na starość? Albo sąsiednie państwa wciąż wygrywają na atrakcyjności? A może chodzi o złą sławę Kambodży?

 

Nie wiem. Ale lubię kontrolowane szaleństwo. A właśnie takie zapewnia ten piękny, pokręcony kraj.

Data publikacji: 08.04.2024

skopiowano do schowka
zdjęcie autora

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com

Historie

czyta się 5 minut

Kambodża — to nie jest kraj dla starych ludzi

zdjęcie do artykułu

Źródło – dj_projektuje

It’s holiday in Cambodia, it’s tough, kid, but it’s life. Tak Jello Biafra z Dead Kennedys śpiewał do młodych z Zachodu, którzy współczują Khmerom… zza szyb aut swych majętnych rodziców. Kumam frustrację autora, ale z ludzką tragedią każdy dealuje po swojemu. Zaś im więcej młodych ludzi odwiedzi Kambodżę, tym lepiej. I dla nich i dla Niej.

Stówa, wydaję ją jakbym spluwał

 

Mam z tym niezły ubaw. Oraz mały problem.

 

W Phnom Penh, stolicy Kambodży, lądujemy po 13. Wychodzimy na główną halę lotniska. Wita nas rząd 5 okienek — biją po oczach pstrokatymi kolorami, przeskalowanymi napisami i stylistyką à la Hello Kitty. W środku siedzą sprzedawcy kart SIM. Machają do nas jak postacie z anime. Z ich ust dobiega identyczne podszyte rozbrajającą słodyczą przywitanie, które zlewa się w piskliwy chór.

 

Heeeeeeeeeej!

 

Kupujemy kartę i próbujemy zapłacić 100 dolarami. Facet wydaje nam resztę. W dwóch różnych walutach, wśród których są setki tysięcy.

 

Riel kambodżański to oficjalny pieniądz w Kambodży. Drugim, nieoficjalnym, jest dolar amerykański. I choć dolce formalnie nie są przyklepane przez rząd khmerski, to mają takie same prawa płatnicze jak riele. 

 

Obie waluty żyją więc sobie niczym dwa bratanki. Niestety, owa koegzystencja przechodzi poważną próbę we wnętrzu portfela nieprzyzwyczajonego turysty.

 

Dolar to 4000 rielów. Załóżmy, że kupujesz mango smoothie za 1,5 dolara. Płacisz 20 dolarowym banknotem. Twoja reszta? 13 dolarów i 22 tysiące rielów. I tak przez cały wyjazd.

 

Da się coś z tym zrobić? No pewnie. Po prostu brnij w nieznane. Bo im szybciej to zrobisz, tym prędzej obce stanie Ci się ludzkie. Czyli zyskasz dużo, a zapłacisz mało. Co prawda w dwóch walutach, ale możliwe, że z bańką w kieszeni.

 

Mówią, że pierwszy milion trzeba ukraść. Nieprawda. Wystarczy wyjazd do Kambodży.

zdjęcie do artykułu

Źródło – dj_projektuje

Tuol Sleng

 

Przed 1975 Tuol Svay Prey było jedną z wielu szkół średnich, jakie znajdują się w Phnom Penh. Jak każde liceum na świecie, co roku wypuszczało setki absolwentów.

 

W latach 1975 – 1979 placówkę opuściło zaledwie kilkanaście osób. Pozostałe 17 tysięcy umarło w torturach.

 

Gdy Czerwoni Khmerzy wygrali wojnę domową, zaczęli swój 4-letni reżim jako Demokratyczna Kampucza. Szacuje się, że w tym czasie wymordowali około 25% khmerskiego społeczeństwa.

 

Czerwoni Khmerzy zlikwidowali banki, fabryki i szpitale. Zdelegalizowali pieniądze, zakazali religii i zdewastowali edukację, której przedstawicieli systematycznie zabijali. Obywateli miast deportowali na tereny wiejskie i umieszczali w obozach pracy przymusowej.

 

Wspomniana powyżej szkoła została przekształcona w Więzienie Bezpieczeństwa. Dziś jest to muzeum ludobójstwa. I przestroga przed okrucieństwem, do jakiego prowadzi miks skrajnych ambicji z absolutną dehumanizacją.

 

Nie napiszę o szkolnych klasach z drewnianymi konstrukcjami przypominającymi zagrody dla zwierząt, w których przetrzymywano zesłańców. Nie napiszę o ofiarach pozbawionych imion, nazwisk i godności. Nie odtworzę głosu przewodnika, który jako jeden z nielicznych zesłańców wyszedł żywy z tego piekła pośród palm.

 

Powiem tylko, że ściskało mnie w żołądku. I ściska również w tej chwili.

 

Wizyta w Tuong Sleng nie zagrzewa nienawiści do khmerskich oprawców. Pozostawia jednak mnóstwo milczącego smutku. Ten od dekad krąży po korytarzach niegdyś zwyczajnej szkoły.

 

Wietrzenie klas? Nie pomaga. Renowacja? Nie wchodzi w grę. Pozostaje zatem akceptacja. I gorzka, pouczająca refleksja.

 

 

Wsiąść do pociągu byle jakiego…

 

…nie dbać o bagaż i nie dbać o bilet. W Kambodży poczujesz namiastkę tego stanu. Wszystko przez transport — pozornie chaotyczny, a tak naprawdę świetnie zorganizowany.

 

Koh Rong, wyspę na południu kraju, a Angkor Wat, czyli kompleks kamiennych świątyń Imperium Khmerskiego, dzieli ponad 500 km. Najpierw idziesz na molo i łapiesz prom. Potem płyniesz do portu. Tam bus, który podwozi Cię na stację nocnych autokarów. Stamtąd jedziesz na drugi koniec kraju. Rano bierzesz tuk tuka do hotelu. Z niego masz już 10 km do Angkor Wat.

 

Całą drogę pokonaliśmy bez przeszkód. I przez cały czas mieliśmy poczucie, że jakaś niewidzialna siła prowadzi nas za rękę.

 

Około 15 wymeldowywaliśmy się z bungalowu. Upał był tak nieznośny, że host zaproponował przewiezienie naszych bagaży na molo. Zapewnił, że dojadą bezpiecznie i nikt ich nie zwinie. Zapłaciliśmy po 2 dolary i chwilę później ujrzeliśmy uśmiechniętego Khmera. Przywitał się z właścicielem, załadował plecaki i odjechał na motorze. A my ruszyliśmy w dżunglę. 

 

Nasze dwa bilety obejmowały prom, podwózkę na dworzec i nocny autobus. Lekko niepokoił nas fakt, że oba wyglądały zupełnie inaczej i były dość mocno rozpikselowane. Przyszliśmy do portu i zobaczyliśmy plecaki. Stały sobie same i nietknięte — tak, jak obiecano.

 

Po 30 minutach odpłynęliśmy z wyspy. Godzinę później opuściliśmy statek i rozglądaliśmy się za transferem. Nie wiedzieliśmy jak wygląda, ani skąd rusza. Przeszliśmy kilkanaście metrów i zobaczyliśmy, że macha do nas jakiś koleś. Doskonale wiedział, kim jesteśmy.

 

Niby skąd wiedział? Ktoś dał mu cynk? Miał nasze zdjęcia? Szósty zmysł? Mogę tylko zgadywać.

 

Po kolejnej godzinie dojechaliśmy na nocny dworzec przypominający olbrzymi plac targowy. Na chodniku stał stolik ogrodowy, przy którym siedziała starsza kobieta. Z niezwykłą zręcznością studziła emocje i rozwiewała wątpliwości zdezorientowanych podróżników. Płynnie przechodziła z rozmowy z turystami na rozmowę przez telefon. Czasami prowadziła 3 calle równocześnie. Posłusznie wsiedliśmy do wskazanego przez nią autokaru.

 

Po 12 godzinach jazdy wysiedliśmy w Siem Reap. Nie zdążyliśmy się rozbudzić, a już podbił młody gość i zaoferował podwózkę do hotelu tuk tukiem. W drodze zaproponował, że może zostać naszym kierowcą po Angkor Wat. Zgodziliśmy się bez wahania. Następnego dnia podziwialiśmy kamienne świątynie wybudowane ponad 1000 lat temu.

 

Cel? Osiągnięty. W 100%.

 

Transport w Kambodży przypomina plątaninę kabli na słupach telegraficznych, które w tym państwie widzisz na każdym kroku. Patrzysz i myślisz, że to nie ma prawa działać. 

 

Ale działa. Bez zarzutu. 

 

A Ty o nic się nie martwisz. Nie myślisz. Tylko chłoniesz i chłoniesz i chłoniesz.

Źródło – dj_projektuje

Kambodża — perfekcyjny system naczyń połączonych

 

Taniocha i plastik. Bogactwo kulturowe i świątynny majestat imperium, które kiedyś rządziło całą Azją Południowo-Wschodnią. Uśmiechnięci ludzie w obliczu pokoleniowej traumy. Nieznośny skwar, komary i plaże pokryte białym piaskiem. Tiktoki i klaksony. Totalny bałagan, który pozostaje pod ścisłą kontrolą i hula niezawodnie.

 

Dziki Zachód znam z książek i filmów. Jeśli miałbym przeszczepić go w azjatyckie realia, to postawiłbym na Kambodżę.

 

Więc czemu większość turystów, których w niej widziałem, to emeryci?

 

Może dlatego, że ci, którzy nie świrują w młodości, świrują na starość? Albo sąsiednie państwa wciąż wygrywają na atrakcyjności? A może chodzi o złą sławę Kambodży?

 

Nie wiem. Ale lubię kontrolowane szaleństwo. A właśnie takie zapewnia ten piękny, pokręcony kraj.

Data publikacji: 08.04.2024

skopiowano do schowka

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com