Bądź prostolinijny/a
Moi rodzice ukończyli studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie pracowali jako wykładowcy. Kariery mieli całkiem udane — mimo braku habilitacji.
Mama, hydrobiolożka, odkryła nowe gatunki jętek. Dla niewtajemniczonych – są to malutkie, wodne owady z przezroczystymi skrzydłami, które żyją od kilku godzin do kilku dni. Ich łacińska nazwa, ephemeroptera, nieprzypadkowo kojarzy się z efemerycznością. Czymś krótkotrwałym, ulotnym i najwyraźniej fascynującym, skoro Mama o jętkach napisała kilkadziesiąt publikacji naukowych.
Tata, psycholog, wybrał rozwojówkę, a konkretnie adolescencję. Badał procesy fizyczne, poznawcze i emocjonalne, które zachodzą w człowieku podczas dojrzewania. Nigdy nie chciał być terapeutą, ale jako student i hipis zasłuchany w Hendrixie, Claptonie i Floydach amatorsko uprawiał hipnozę. Raz wprowadził w trans swojego przyjaciela Zbyszka. Na życzenie Taty zrobił piruet i podał mu szklankę wodę mówiąc bardzo proszę Najjaśniejszy Panie.
Potem Zbyszek otrząsnął się, wybiegł z pokoju i obraził na Tatę. Ten po niefortunnym incydencie zrezygnował z dalszej praktyki.
Moi rodzice należą więc do tzw. osób wykształconych. Takie na ogół bywają mocno pretensjonalne.
Lecz Marian Olejnik i Małgorzata Kłonowska-Olejnik poszli w innym, prostolinijnym kierunku.
Nie traktuj siebie zbyt poważnie
Za dzieciaka wbito mi do głowy ważną zasadę.
Zero tolerancji dla pretensjonalności.
W 2006 roku powyższą nazwę zapożyczył ówczesny minister edukacji i stworzył projekt pt. Zero tolerancji dla przemocy w szkole. Na pewno kojarzycie typa. Lawiruje w polskiej polityce od lat 90.
Nazywa się Roman Giertych.
Ale dziś nie gadamy o populizmie, oportunizmie i innych, niskich postawach, które reprezentuje ten wysoki i ponury żniwiarz. Wróćmy do moich rodziców – ludzi również specyficznych, ale znacznie przyjemniejszych.
Zakulisowe spojrzenie na ujot dawało im pełen obraz. Ponoć było z czego szydzić. Więc szydzili.
– Mieliśmy nadzwyczajne zebranie całego Wydziału – mówił Tata w trakcie wieczornych wiadomości – Wkrótce dokonają się nadzwyczajne zmiany.
– Poprzedzone nadzwyczajną uchwałą Dziekana, który otrzymał nadzwyczajne polecenie od Rektora? – odpowiadała ze śmiechem Mama.
– Dokładnie, ale wcześniej będzie jeszcze 5 nadzwyczajnych zebrań – kontynuował Tata.
I tak oboje pękali ze śmiechu przez następną godzinę.
Rodzice drwili z kafkowskich, uczelnianych procedur i pseudointeligenckiej etykiety, naszpikowanej trudnym i pustym słownictwem. Szczególnie drażnili ich ludzie, którzy już w pierwszych sekundach rozmowy podkreślali swój naukowy status. Często wątpliwy, bo okraszony słabymi kwalifikacjami i miernym dorobkiem, a jednak potwierdzony papierem i (nie)odpowiednim stopniem.
– No i proszę, kolejny kretyn został habilitnięty! Pani Gienia, co piecze chleby w Sasinie, jest 100 razy mądrzejsza od tego zasranego idioty – grzmiała Mama.
Różnica między Mamą i Tatą była taka, że choć kpili oboje, to inaczej: Tata z dystansem i bez przesadnej wczuty, a Mama z wściekłością i głęboką pogardą. Pewnie dlatego Mamy pokątnie pozbyli się z Instytutu Nauk o Środowisku, co suma summarum wyszło jej na dobre.
W beznadziejnych przypadkach, w których nie widzieli absolutnie nic wartościowego, mówili po prostu:
– Szkoda gadać, to jest choroba psychiczna.
I tyle. Tym zdaniem ucinali wszelkie spekulacje. Jednostkę z taką diagnozą traktowali jak pariasa. Omijali szerokim łukiem i bardzo rzadko zmieniali o niej zdanie. Musiała się naprawdę postarać, aby w ich oczach odbudować nadszarpnięty wizerunek.
Jak to mówią – czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Nie wybrałem ścieżki akademickiej, ale niechęć do pretensjonalności definitywnie wybrała mnie.