Historie

Jak śliwka w kompot

Czyta się około: 5 minut

zdjęcie do artykułu

Wpadłeś? Powstań. Wypij nawarzone przez siebie piwo. Może braknie w nim soczystej pulpy mango, cytrusowej zwiewności lub gładkiego ciała na bazie owsa, jęczmienia i pszenicy. Co z tego? Na pewno będzie lepsze od kompotu.

So brutal

 

Z kompotem po raz pierwszy zetknąłem się jako mały chłopiec.

 

Było to w pierwszej połowie lat 90. Zachodnie marki coraz śmielej odbijały się w sklepowych witrynach, brak monitoringu sprzyjał osiedlowym akcjom, a pociąg z Krakowa do Katowic jechał od 2 do 3 godzin.

 

Doskonale pamiętam tę podróż. W brudzie i tłoku ciągnęła się niczym wagony Przemyślanina — kolei, która kursuje między Świnoujściem a Przemyślem i pokonuje najdłuższą szynową trasę w Polsce. Obowiązkowym punktem takiej przejażdżki był randomowy postój w szczerym polu.

 

Niektórych rozpalił do czerwoności jak tegoroczne lato. Innych bawił i zachęcał do schadzek korytarzowych. Tam paliło się papierosy i z serdecznością przyprawioną goryczą żartowało na temat dziadostwa usług państwowych.

 

Gdy razem z Tatą wysiedliśmy na stacji Katowice Główne, znalazłem się w gmachu, który przypominał bazar.

 

Wśród odrapanych ścian brutalistycznego, katowickiego dworca, zwanego Brutalem, było mnóstwo biznesów i kramików. Handlarze konfekcji zachwalali majtki i skarpetki, sprzedawcy piraconych gier i kaset informowali o Zachodnich przebojach, a rozgoryczeni podróżni szukali walizek w biurze rzeczy znalezionych, oczekując opóźnienia, które może ulec zmianie.

 

Normalnie jak w Medynie. Tylko że na Śląsku. I tak jak w Medynie możesz najeść się strachu gdy trafisz w niewłaściwą uliczkę, tak ja miałem wrażenie, że coś nie gra. Choć nie wiedziałem co.

 

Moje wątpliwości rozwiązały się chwilę później.

zdjęcie do artykułu

Źródło — Ślązag

Dantejska estakada

 

Aby wyjść lub wejść z katowickiego dworca, należało przejść przez estakadę. My akurat wychodziliśmy. I wtedy Tata powiedział coś, co dźwięczy w moich uszach do dziś.

 

Teraz trzymaj mnie mocno za rękę.

 

Nie wyłapałem subtelnej nonszalancji, tak bardzo charakterystycznej dla Taty. Wybrzmiała powaga nieznosząca sprzeciwu. Dlatego posłusznie zacisnąłem malutkie palce na przegubie ojcowskiej dłoni i wspólnie ruszyliśmy na estakadę.

 

Tam kręciło się mnóstwo dziwnych typów i typiar.

 

Niektórzy opierali się o barierki i w ponury sposób obserwowali przechodniów. A może po prostu wpatrywali się uporczywie w jeden punkt i dalej nic nie widzieli? Możliwe. Krótkie rękawy i nogawki obdartych koszulek i spodenek eksponowały liczne blizny i śliniaki, które dosłownie ropiały ciężkim, ulicznym życiem.

 

Jednak najgorszy był ten wzrok. Pusty i pozbawiony skupienia. Bez światła w tunelu, z bezdenną studnią widoczną w nienaturalnie zwężonych źrenicach.

 

Mężczyzna i kobieta z żółtymi reklamówkami Lewiatana krążyli na dystansie kilku metrów. Widzowie i gracze The Last of Us pewnie pamiętają Klikaczy. Te stwory, pozbawione wzroku ze względu na grzyba porastającego głowę, z wyostrzonym słuchem i nadludzką siłą stanowiły śmiercionośne zagrożenie. Powyższa para raczej do krzywdy zdolna nie była, ale ich pokraczny, bezmyślny chód pokrywał się z tym w wykonaniu klikających potworów.

 

Żebracy z wygłodniałym wzrokiem i ziemistą cerą wykrzywiali usta z lubieżnością. Biła z nich chciwość i chęć zaspokojenia wewnętrznego głodu. Bełkotali, kłócili się nawzajem i w proszących gestach próbowali zatrzymać mijających, którzy pospiesznie oddalali się ze strefy pełnej żywych trupów.

 

Kilkukrotnie zerknąłem na Tatę pytającym wzrokiem, ale ten uparcie milczał. Niedługo później opuściliśmy dantejską estakadę i zostawiliśmy dworzec za plecami.

 

W trakcie dorastania często wracałem do tego wspomnienia. Opowiedziałem je paru osobom, z naciskiem na dokładny opis pijanych ludzi. Aż wreszcie ktoś roześmiał się i rzekł

 

  • To nie byli pijacy, tylko helupiarze. No, ci od kompotu.
zdjęcie do artykułu

Źródło — Katowice Nasze Miasto

Tańszy od wódki, droższy od życia

 

Za autorów kompotu uważa się dwóch studentów chemii. Jeden był z Krakowa, drugi z Gdańska. Na studiach szło im świetnie, a podstawę programową i resztę roku zostawiali daleko w tyle. Niewykluczone, że w ramach czelendżu postanowili wytworzyć polską heroinę. Trochę bardziej zanieczyszczoną od oryginalnej, ale równie mocno uzależniającą.

 

Składniki? Dostępne od ręki. Słoma makowa prosto z pola, trochę soli kuchennej z kredensu, amoniak i ocet ze sklepu, strzykawka z igłą z apteki lub ze śmietnika… do tego parę odczynników i bum! 

 

Odlot. A po nim żądza powtórki, której łatwo nie ugasisz. Pozostaje doładować. A potem obstawiać, który ząb wypadnie z buzi tym razem.

 

Ponoć proces przygotowania kompotu nie był wcale aż tak prosty. Ale pierwsi kompociarze pomyśleli o wszystkich — również o tych mniej wprawionych kuchcikach. Nie dość, że podali listę składników, to rozpuścili instrukcję w duchu Zrób to sam. Dzięki niej każdy chętny mógł ugotować zupę z kompotu z zamkniętymi oczami. I trzęsącymi się łapami.

 

Kompotowy peak nastąpił w latach 80. Coraz więcej młodych ludzi popadało w opiatowe uzależnienie. Żyli po melinach i niczym cienie przemykali przez społeczeństwo, niewidoczni dla mieszkańców i, przede wszystkim — dla władz.

 

Polski aparat rządzący ignorował narastający problem narkomanii, która finansowo pyliła się bardziej od kartkowanej wódki. Aż nagle znalazł się przywódca, który nie odwrócił wzroku i postanowił zrobić coś z rozprzestrzeniającą się plagą.

 

Nazywał się Wojciech Jaruzelski.

 

Zabrzmi to kuriozalnie, ale to właśnie w 1981, pamiętnym roku wprowadzenia stanu wojennego, otworzyła się pierwsza placówka Monaru. Ośrodek przeznaczony dla nałogowców oferował terapię, odwyki i dokładał wszelkich starań, aby wyrwać nieszczęśników ze szponów nałogu.

 

Jednym się udało, a innym nie.

 

Schyłek kompostownika przypada na początek lat 90. Wtedy na cornerach zaczęła pojawiać się prawdziwa heroina. Dziś powoli zastępuje ją fentanyl — substancja kilkadziesiąt razy silniejsza od browna. W Stanach zabrała już wielu.

 

Podobno widziano ją w Warszawie i w Łodzi. Na razie nikt nie chce jej sprzedać.

 

I niech tak zostanie.

 

Szkoda życia. Poza tym kto popiera donosicielstwo? Na pewno nie ja.

 

 

Kompotove love

 

Wprawny czytelnik z pewnością dostrzegł zasadniczą lukę w tym tekście.

 

Bo niby skąd wiadomo, że podejrzani klienci, których jako dziecko widziałem na dworcowej estakadzie, faktycznie byli na kompocie?

 

Znikąd. Nie ma żadnej pewności. Natomiast mam 100 % pewność do tego, co czułem w tamtym momencie. 

 

Czasami tak bywa, że nie masz dowodu, ale po prostu wiesz. I dopisujesz resztę historii, która składa się na Twoją prawdę.

 

A moja jest taka, że najlepszy kompot robi Diana. Właśnie stuknęła nam 2 rocznica. Zobaczymy, co przyniosą następne lata. 

 

Póki co wpadłem.

 

Jak śliwka w kompot.

 

 

Data publikacji: 02.09.2024

skopiowano do schowka
zdjęcie autora

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com

Historie

czyta się 5 minut

Jak śliwka w kompot

zdjęcie do artykułu

Źródło — Wprost

Wpadłeś? Powstań. Wypij nawarzone przez siebie piwo. Może braknie w nim soczystej pulpy mango, cytrusowej zwiewności lub gładkiego ciała na bazie owsa, jęczmienia i pszenicy. Co z tego? Na pewno będzie lepsze od kompotu.

So brutal

 

Z kompotem po raz pierwszy zetknąłem się jako mały chłopiec.

 

Było to w pierwszej połowie lat 90. Zachodnie marki coraz śmielej odbijały się w sklepowych witrynach, brak monitoringu sprzyjał osiedlowym akcjom, a pociąg z Krakowa do Katowic jechał od 2 do 3 godzin.

 

Doskonale pamiętam tę podróż. W brudzie i tłoku ciągnęła się niczym wagony Przemyślanina — kolei, która kursuje między Świnoujściem a Przemyślem i pokonuje najdłuższą szynową trasę w Polsce. Obowiązkowym punktem takiej przejażdżki był randomowy postój w szczerym polu.

 

Niektórych rozpalił do czerwoności jak tegoroczne lato. Innych bawił i zachęcał do schadzek korytarzowych. Tam paliło się papierosy i z serdecznością przyprawioną goryczą żartowało na temat dziadostwa usług państwowych.

 

Gdy razem z Tatą wysiedliśmy na stacji Katowice Główne, znalazłem się w gmachu, który przypominał bazar.

 

Wśród odrapanych ścian brutalistycznego, katowickiego dworca, zwanego Brutalem, było mnóstwo biznesów i kramików. Handlarze konfekcji zachwalali majtki i skarpetki, sprzedawcy piraconych gier i kaset informowali o Zachodnich przebojach, a rozgoryczeni podróżni szukali walizek w biurze rzeczy znalezionych, oczekując opóźnienia, które może ulec zmianie.

 

Normalnie jak w Medynie. Tylko że na Śląsku. I tak jak w Medynie możesz najeść się strachu gdy trafisz w niewłaściwą uliczkę, tak ja miałem wrażenie, że coś nie gra. Choć nie wiedziałem co.

 

Moje wątpliwości rozwiązały się chwilę później.

zdjęcie do artykułu

Źródło — Ślązag

Dantejska estakada

 

Aby wyjść lub wejść z katowickiego dworca, należało przejść przez estakadę. My akurat wychodziliśmy. I wtedy Tata powiedział coś, co dźwięczy w moich uszach do dziś.

 

Teraz trzymaj mnie mocno za rękę.

 

Nie wyłapałem subtelnej nonszalancji, tak bardzo charakterystycznej dla Taty. Wybrzmiała powaga nieznosząca sprzeciwu. Dlatego posłusznie zacisnąłem malutkie palce na przegubie ojcowskiej dłoni i wspólnie ruszyliśmy na estakadę.

 

Tam kręciło się mnóstwo dziwnych typów i typiar.

 

Niektórzy opierali się o barierki i w ponury sposób obserwowali przechodniów. A może po prostu wpatrywali się uporczywie w jeden punkt i dalej nic nie widzieli? Możliwe. Krótkie rękawy i nogawki obdartych koszulek i spodenek eksponowały liczne blizny i śliniaki, które dosłownie ropiały ciężkim, ulicznym życiem.

 

Jednak najgorszy był ten wzrok. Pusty i pozbawiony skupienia. Bez światła w tunelu, z bezdenną studnią widoczną w nienaturalnie zwężonych źrenicach.

 

Mężczyzna i kobieta z żółtymi reklamówkami Lewiatana krążyli na dystansie kilku metrów. Widzowie i gracze The Last of Us pewnie pamiętają Klikaczy. Te stwory, pozbawione wzroku ze względu na grzyba porastającego głowę, z wyostrzonym słuchem i nadludzką siłą stanowiły śmiercionośne zagrożenie. Powyższa para raczej do krzywdy zdolna nie była, ale ich pokraczny, bezmyślny chód pokrywał się z tym w wykonaniu klikających potworów.

 

Żebracy z wygłodniałym wzrokiem i ziemistą cerą wykrzywiali usta z lubieżnością. Biła z nich chciwość i chęć zaspokojenia wewnętrznego głodu. Bełkotali, kłócili się nawzajem i w proszących gestach próbowali zatrzymać mijających, którzy pospiesznie oddalali się ze strefy pełnej żywych trupów.

 

Kilkukrotnie zerknąłem na Tatę pytającym wzrokiem, ale ten uparcie milczał. Niedługo później opuściliśmy dantejską estakadę i zostawiliśmy dworzec za plecami.

 

W trakcie dorastania często wracałem do tego wspomnienia. Opowiedziałem je paru osobom, z naciskiem na dokładny opis pijanych ludzi. Aż wreszcie ktoś roześmiał się i rzekł

 

  • To nie byli pijacy, tylko helupiarze. No, ci od kompotu.

Źródło — Katowice Nasze Miasto

Tańszy od wódki, droższy od życia

 

Za autorów kompotu uważa się dwóch studentów chemii. Jeden był z Krakowa, drugi z Gdańska. Na studiach szło im świetnie, a podstawę programową i resztę roku zostawiali daleko w tyle. Niewykluczone, że w ramach czelendżu postanowili wytworzyć polską heroinę. Trochę bardziej zanieczyszczoną od oryginalnej, ale równie mocno uzależniającą.

 

Składniki? Dostępne od ręki. Słoma makowa prosto z pola, trochę soli kuchennej z kredensu, amoniak i ocet ze sklepu, strzykawka z igłą z apteki lub ze śmietnika… do tego parę odczynników i bum! 

 

Odlot. A po nim żądza powtórki, której łatwo nie ugasisz. Pozostaje doładować. A potem obstawiać, który ząb wypadnie z buzi tym razem.

 

Ponoć proces przygotowania kompotu nie był wcale aż tak prosty. Ale pierwsi kompociarze pomyśleli o wszystkich — również o tych mniej wprawionych kuchcikach. Nie dość, że podali listę składników, to rozpuścili instrukcję w duchu Zrób to sam. Dzięki niej każdy chętny mógł ugotować zupę z kompotu z zamkniętymi oczami. I trzęsącymi się łapami.

 

Kompotowy peak nastąpił w latach 80. Coraz więcej młodych ludzi popadało w opiatowe uzależnienie. Żyli po melinach i niczym cienie przemykali przez społeczeństwo, niewidoczni dla mieszkańców i, przede wszystkim — dla władz.

 

Polski aparat rządzący ignorował narastający problem narkomanii, która finansowo pyliła się bardziej od kartkowanej wódki. Aż nagle znalazł się przywódca, który nie odwrócił wzroku i postanowił zrobić coś z rozprzestrzeniającą się plagą.

 

Nazywał się Wojciech Jaruzelski.

 

Zabrzmi to kuriozalnie, ale to właśnie w 1981, pamiętnym roku wprowadzenia stanu wojennego, otworzyła się pierwsza placówka Monaru. Ośrodek przeznaczony dla nałogowców oferował terapię, odwyki i dokładał wszelkich starań, aby wyrwać nieszczęśników ze szponów nałogu.

 

Jednym się udało, a innym nie.

 

Schyłek kompostownika przypada na początek lat 90. Wtedy na cornerach zaczęła pojawiać się prawdziwa heroina. Dziś powoli zastępuje ją fentanyl — substancja kilkadziesiąt razy silniejsza od browna. W Stanach zabrała już wielu.

 

Podobno widziano ją w Warszawie i w Łodzi. Na razie nikt nie chce jej sprzedać.

 

I niech tak zostanie.

 

Szkoda życia. Poza tym kto popiera donosicielstwo? Na pewno nie ja.

 

 

Kompotove love

 

Wprawny czytelnik z pewnością dostrzegł zasadniczą lukę w tym tekście.

 

Bo niby skąd wiadomo, że podejrzani klienci, których jako dziecko widziałem na dworcowej estakadzie, faktycznie byli na kompocie?

 

Znikąd. Nie ma żadnej pewności. Natomiast mam 100 % pewność do tego, co czułem w tamtym momencie. 

 

Czasami tak bywa, że nie masz dowodu, ale po prostu wiesz. I dopisujesz resztę historii, która składa się na Twoją prawdę.

 

A moja jest taka, że najlepszy kompot robi Diana. Właśnie stuknęła nam 2 rocznica. Zobaczymy, co przyniosą następne lata. 

 

Póki co wpadłem.

 

Jak śliwka w kompot.

 

 

Data publikacji: 02.09.2024

skopiowano do schowka

Autor

Piotr Olejnik

Chcesz coś dodać?

Proszę bardzo 👇

oj coś nie pykło..., spróbuj jeszcze raz lub zgłoś problem: piotrolej@gmail.com