Digital Nomads — authenticity, slowlife and bullshit
Zawsze miałem bekę z digital nomadingu i proszę — od ponad miesiąca aktywnie reprezentuję ten movement!
Na obronę powiem, że wciąż denerwują mnie w nim te same kwestie.
Przede wszystkim pretensjonalna nazwa. Nie da się prościej?
Pracuję zdalnie. Za granicą.
Lub po angielsku – I work remotely. Abroad.
Czy słyszeliście, aby pracownicy stacjonarni mówili, że są biurowymi gniazdownikami?
Lub po angielsku – office nesterami?
O, albo ci zatrudnieni hybrydowo. Czy takie osoby tytułują się hybrydowymi stabilizatorami?
Lub po angielsku – hybrid balancerami?
No nie. Mówią normalnie. Po ludzku.
Tymczasem cyfrowi nomadzi epatują niejasną potrzebą elitarności już na poziomie nazewnictwa.
Jeszcze lepiej robi się, gdy mówią o slowlife, a z jałowej gadki płynnie przechodzą do pouczania. Bredzą o zwalnianiu tempa, o aplauzie dla tu i teraz. O rezygnacji z dóbr materialnych.
No cóż – łatwo się głosi frazesy w designerskim ekodomku z narąbanym drewnem, podłączonym światłowodem i płytą indukcyjną. Do tego kawa speciality, ciuchy Patagonii lub Surf Inc. oraz kromka rzemieślniczego chleba z hipsterskiej piekarni i można się szarogęsić.
Najlepiej w rolce na Instagramie. Lub w ckliwym wpisie. Albo przez koniunkturalny komentarz – wobec tych, którzy na pochlebstwo również odpowiedzą pochlebstwem – tak, aby obie strony wyszły autentycznie.
No właśnie. Autentycznie!
Dla digital nomadów autentyczność jest podstawą przeżycia.
No i fajnie, tylko trochę dziwnie, że autentycznych przeżyć szukają głównie tam, gdzie czują się jak pączki w maśle. Zamiast zboczyć z głównej drogi w nieprzetartą ścieżkę, zamiast oddać się chwilowej izolacji kulturowej, wybierają ogrodzony hotel boho z bezglutenowym bufetem i obsługą, która z uśmiechem odpowie na każdy, cyfrowo-nomadyczny kaprys.
Jak się to łączy z autentycznym przeżyciem? Nie wiem. Poza tym, dla mnie to trochę masło maślane.
Przeżycie rozumiem jako zdarzenie, które broni się samo i nie potrzebuje ozdobnika w postaci autentyczności – to raz.
A dwa — autentyczne przeżycia są piękne, dopóki nie robią się zbyt autentyczne. Wtedy, zamiast cieszyć, zaczynają autentycznie wkurwiać.
Digital Nomads — it’s time for powercut!
W Arugam Bay sezon trwa od kwietnia do października. Poza sezonem jest trochę deszczu, dużo zamkniętych biznesów, tabuny schorowanych psów i więcej muzułmanów, niż Lankijczyków i turystów.
Obstawiam, że rozkminiliście, w jakim czasie trafiliśmy do Arugam. Razem z Dianą korzystamy z uprzejmości znajomych (big shootout to Julia & Loku!) i rezydujemy w Salty Alchemy. Brak światłowodu i proteinowych bowlów wynagradza nam szybki internet z karty SIM, pusta plaża i bezkres oceanu za oknem oraz domowe rice&curry.
Klimacik jak w raju. Chyba że ni stąd, ni zowąd odetną prąd w godzinach pracy.
No dobra — czas na relację cyfrowo-nomadycznego poniedziałku. Bez koloryzowania, tylko z czystą, brudną prawdą jak u Wojtka Sokoła.
9:05 – pobudka znów za późno. Na zewnątrz ukrop, więc pobiegać wzdłuż plaży nie zdążę. Nie mamy gotówki, a na Sri Lance karta płatnicza nie jest wymagana. Wsiadam na rower i pedałuję do Pottuvil. Hałas, klaksony, brud, jeszcze więcej klaksonów, krzyki sprzedawców. Klaksony. Wybieram 60000 rupii i czuję się prawie jak Slumdog. Milioner z ulicy, ale biały i nieprzystosowany. Wracam do Arugam. Nigdy nie pojadę do Indii.
11:13 – pada prąd. 3 raz w ciągu tygodnia i tym razem na pewno do popołudnia. Zapomnieliśmy naładować telefony i kompy, ale mamy obczajony hotel z generatorem. Pakujemy telefony, laptopy i naszą jedną jedyną przejściówkę. Ciśniemy do miasta.
11:59 – rozsiadamy się w hotelu Bay Vista z włączonym generatorem i instalujemy tymczasowe biuro. Kelner średnio zadowolony. Zamawiamy drinki i jedzenie, ale to nie wystarcza. W końcu chłop wyłącza generator, aby zmusić nas do wyjścia. Na moje pytania, co z prądem, pali jana i opowiada it’s okay sir! Zostawiamy 5000 rupii i lecimy.
14:07 – prąd nie wraca. Generatory buczą i przynależą do miejsc, które niekoniecznie chcą takich klientów, jak my. Uważnie wybieramy kolejne biuro. Wchodzą nerwy. Zaliczamy sprzeczkę i rozchodzimy się — Diana do Spice Trail, ja do Kaffi. Oba miejsca dzieli 15 metrów. Po 5 minutach przełamujemy lody i wymieniamy się naszą jedną, jedyną przejściówką.
15:34 – pracujemy i ładujemy. Najpierw telefon do 80%, potem komputer do 80%. Potem jedną jedyną przejściówkę przejmuje druga osoba i powtarza cykl. W tym czasie pierwszej rozładowuje się i telefon i komputer, więc przejściówka wraca do niej. I tak w kółko. Czuję zmęczenie sytuacją i dostaję lekkiej schizy na myśl o domowej zamrażarce okutej szronem. Nasze jedzenie i kuchenna podłoga na pewno są w wodzie.
16:22 – wyczekujemy wieści od Loku na temat prądu. Info nie przychodzi, podobnie jak prąd. Jesteśmy styrani. Niedobrze nam od tych drinków i przekąsek. Nie chcemy kolejnych, ale musimy zapłacić za energię. Na rachunku mamy – 2x mango smoothie, 1x waniliowy shake, 2x zieloną herbatę, 1x colę, 1x wrap z guacamole, 1x americano na podwójnym shotcie, wodę kokosową i wodę. Przestajemy się oszukiwać i prosimy o piwko.
17:03 – wracamy do domu podczas przerwy obiadowej (czasu polskiego) i rzucamy się na zamrażarkę. W ruch idą szmaty i ręczniki. Warkot lodówki jest muzyką dla naszych uszu – prąd wrócił. Z radości klikamy wszystkie przełączniki w naszym pokoju, nie wierząc, że naprawdę działają. Jedna jedyna przełączka nie jest już potrzebna, bo mamy listwę na 6 wejść. Wtyczki się gibają, ale pod odpowiednim kątem ładują. Resztą dnia w pracy przebiega bez niespodzianek.
Digital Nomads — on the back of beyond
Cyfrowy nomadyzm nie polega na leżeniu pod palmą i popijaniu drinków z palemką.
To ciągła walka. Z brakiem prądu. Z temperaturą. Z obawą, czy nie przytnie Ci calla na Teamsach.
Po drugiej stronie zapory sieciowej nikogo nie obchodzi, że masz ciężko i pracujesz w surowych warunkach. Robota musi być zrobiona. Codziennie. Od poniedziałku do piątku w godzinach 12:30 – 20:30.
Dlatego bierz poprawkę. Na opowieści digital nomadów, które brzmią jak scenariusz kolejnej części Indiany Jonesa połączony z pseudofilozoficznymi banałami.
Często takich historii nie piszą ich autorzy, ani bohaterowie, ani nawet życie. Pisze je Chat GPT. I dwie komendy.
Ctrl+C. Ctrl+V.
Kopiuj — wklej.
Nie mam pomysłu na puentę i nie chce się mądrzyć jak typowy digital nomad, a trzeba kończyć, bo jutro do roboty, więc na koniec taki protip:
Zanim pójdziesz spać, podłącz sprzęt do ładowania.
Bo będzie płacz. I nie będzie prądu.
Tak czy inaczej — jakoś to będzie.