Forget it, it’s Chinatown
Może Jake Gittes u Romana Polańskiego zapomniał o Chinatown. Ale ja nie zapomnę. Bo to po prostu niemożliwe.
Po ostatniej scenie Chinatown pojawiają się napisy końcowe. W przypadku Chinatown w Bangkoku zamiast creditsów fruwają pociski. Wystrzelone z artylerii zaopatrzonej w nieskończoną amunicję wymierzoną we wszystkie ludzkie zmysły. Ze snajperską precyzją.
Jadąc na ulicę Yaowarat autobusem utrzymanym w PKS-owym sznycie i ze zbutwiałą drewnianą podłogą przypominającą pokład statku, spodziewaliśmy się grubego przebodźcowania. Chinatown wyobrażałem sobie jako dzielnicę, którą Redzi z Cd Projekt wzięli jako główną inspirację przy developmencie Cyberpunk 2077.
Tylko że sprzęt do gier ma ograniczone parametry techniczne. Takie jak pamięć RAM i procesor. Oznacza to, że przy dużym natężeniu obiektów wszystko zwalnia i potrzebuje chwili, aby się załadować. Gdy obciążenie utrzymuje się na wysokim poziomie dochodzi do błędu. Gra wyłącza się, a Ty czujesz, że Twój komputer jest gorący jak płyta indukcyjna nastawiona na połowę mocy.
Ale to nie była gra, tylko prawdziwe życie. A zamiast procesora — rozgrzane do czerwoności neurony.
Sznur aut stojących w miejscu, setki neonów, tabuny ludzi, streetfood, handlarze, sklepy, sklepiki, markety, wrzaski, zapachy, klaksony. Chinatown działa na wszystkie receptory. Najbardziej zapamiętam panią z włączonym palnikiem kuchennym. Płomień kilkukrotnie przemknął wśród setek ludzkich twarzy o milimetry, a potem roztopił ser na zamówionych przez nas przegrzebkach. Do tego ostry sos i bang!
Totalna bomba umami.
Thai massage with no happy ending
Podobno tajski masaż bywa nieprzyjemny. Prawda — zwłaszcza gdy jest się upartym jak osioł lub oślica.
Pani masowała dość ostrożnie. Na tyle, że z uporem maniaka powtarzałem harder better faster stronger jak Kayne West w refrenie swojej piosenki. Wreszcie masażystka rzekła wait a second i zniknęła za zasłoną.
Nagle poczułem, że cały budynek się trzęsie. Usłyszałem ciężkie, miarowe kroki. I nagle weszła ona. Korpulentna Tajka z młodą twarzą, piskliwym i dziewczęcym głosem. I ramionami, które mogą zabić.
Masażystka szybko wzięła się do roboty. W sposób bezwzględny i w 100% respektujący moje wcześniejsze żądania.
Następne 40 minut spędziłem na krzykach, spinaniu mięśni i odliczaniu pozostałego czasu. Wiadomo, że mogłem przerwać masaż, ale duma i wydane pieniądze były silniejsze od fizycznego bólu. Jęczałem, gdy Tajka czubkiem łokcia wbijała się w nerwy umieszczone pod pachami i w pachwinie. Widząc mój nieudolny pokerface pytała z chichotem, czy będę płakał i że w razie czego chętnie użyczy mi chusteczki. Potem z grobową miną skomentowała moją limfę.
Not good, limfa not good
Akrobacje zostawiła na koniec. Stawała mi na plecach, ciągnęła za ręce, dusiła udami, bujała mną jak huśtawką — wszytko w towarzystwie chrupania kolejnych kręgów. Wytarmosiła mnie na 10 stronę, a ja z masażu wyszedłem obolały i zmęczony jak po sparingu. Ze spuszczoną głową pojechałem odpocząć do hotelu.
W życiu trzeba uważać. Przede wszystkim na własne życzenia.
Oh, my budda
Ten dzień, znany również jako Vesak, w tym roku wypada w maju. Według naciągaczy w Bangkoku wypada codziennie. I z tego względu świątynia Wat Pho z leżącym, 46-metrowym Buddą, w ten właśnie dzień jest zamknięta dla turystów.
Na szczęście z pomocą przychodzą oni — scummerzy wyposażeni w odrzutowe tuk-tuki. Te kosmiczne maszyny dowiozą Cię w miejsca nieumieszczone w żadnym przewodniku. Za dość wygórowany hajs.
Na szczęście kumpel, który był w Bangkoku parę lat temu, sprzedał mi tę historię. Dlatego gdy od kolesia na ulicy usłyszeliśmy, że akurat dziś jest Budda Day… grzecznie podziękowaliśmy i poszliśmy dalej.
Wstęp do świątyni kosztuje około 300 batów. A w środku leży zadowolony Budda, pokryty złotem i długi jak dwa wagony kolejowe. Jest na tyle ogromny, że wypełnia prawie całą powierzchnię budynku. Wzdłuż jego tułowia leży 108 misek, do których ludzie wrzucają drobne dla powodzenia w życiu.
Poza Buddą-Gigantem do dyspozycji jest ogromny teren, na który tylko rzuciliśmy okiem. 6 km spaceru w upale zniechęciło nas do dalszego zwiedzania. Wyszliśmy z przybytku i zagadaliśmy kolesia z parkingu o tuk-tuka. Wytargowaliśmy cenę i z hipernapędem ruszyliśmy w trasę powrotną.
Od lat wybieram się do Energylandii. A teraz nie wiem, czy jakiś rollercoaster pod kątem adrenaliny dorówna tuk-tukowi z Bangkoku.
Podróby, ale czy na pewno?
Khao San Road, czyli backpackerska ulica w Bangkoku, daje jedynie przedsmak tego, co możesz kupić w tym mieście.
High-endowe marki, Haute couture, streetwearowe limitki… nie znam się na butach, ale z ciekawości obczajałem podróby Nike Air Max Tn Ultra. Gdyby ktoś położył przede mną sneakersy z salonu Swoosha i te z Khao San Road — nie dostrzegłbym różnicy.
Jeśli lubisz Gucci, Supreme, LV — polecam zakupy w Bangkoku. Ja zdecydowałem się na elektronikę i kupiłem podróby Air Pods 2 Pro generacji w cenie 60 zł zamiast 1200 zł. Bez problemu sparowały się z moim iPhonem i — co ciekawe — są objęte oficjalną gwarancją Appla do 27 lipca 2025 roku.
Nie wydaje mi się, aby podróby Air Pods 2 Pro miały serwis AppleCare. Ale oryginały, które ktoś ukradł z kontenera, sprzedał za dużo mniej i zarobił przez to dużo więcej?
Możliwe, że tak.
Trudno oddać esencję Bangkoku w 168 wyrazach. Tak samo, jak trudno ująć ją w tekście blogowym. To miasto jest zbyt wielowymiarowe. Mimo wszystko — warto było spróbować.
Chętnie wrócę do Bangkoku. Spędziłem tam zbyt mało czasu, aby mieć szerokie spektrum. Natomiast już po 72 godzinach śmiało powiem jedno.
Khob khun mak. Czyli po tajsku — dziękuję.